Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Widziałem, że i on bacznie śledzi każde dobiegające słowo. W tym czasie, w sali, de Loves pytał.
— Jakże plan ten się braciom podoba?
— Genialnie obmyślony i wcale interesujący, jeśli panienka przystojna... zaśmiał się młodszy, gdy starszy milczał.
— A, wy bracie? — zwrócił się doń czarny adept — Qui tacitur utique fatetur, sed tamen verum est eum non negare. Kto milczy dwojako czyni, wszakże nie zaprzecza. Więc zgoda?
— Istotnie, nie widzą innego wyjścia — odparł starszy doradca — i gdybym nawet nie chciał, przystać muszę. Lecz jeszcze jedno pytanie. Co zrobimy i jak zabezpieczymy się ze strony uwięzionego partnera?
— Najchętniej uciąłbym mu łeb, jak jenerał Czansolin swoim przeciwnikom i mówiąc językiem synów niebieskiego państwa wysłałbym go do krainy siedmiu fontan, bez zbytecznych ceregieli i pokłonów. Ponieważ to niemożliwe, wymyśliłem na gagatka sposób. Gdy panienka, za przykładnm prawowiernych sióstr, łyknie srebrną czarę i zacznie zdradzać objawy, że się tak wyrażę, sympatji do naszego związku, wtedy sprowadzimy chłopaka, oczywiście z związanemi rączkami, by był grzeczny... i pozwolimy oglądać obrazek... Jeżeli będzie mądry, bo na największych głupców spływa czasem światło rozumu, zgodzi się poczynić pewne koncesje na naszą korzyść... sądzę nawet, że w imieniu swej towarzyszki... za „ustępstwa” z naszej strony. Bracia rozumieją mnie znakomicie?
— Ha, ha, ha... zaśmieli się obecni — Pierwszorzędnie pomyślane! Ścisłe niczem matematyczne równanie. Ona i on muszę się zgodzić na wszystko, nawet wywrą na siebie presję wzajem...
— Gdyby zaś się nie zgodził — przypieczęto-