Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Lecz — ciągnął — powoli wymawiając przytłumionym głosem słowa — znalazłoby się może wyjście, bardzo proste sądzę i nie wzbudzające żadnych podejrzeń...
Ci, dwaj tam przy stole i ja w ukryciu zawiśliśmy na ustach narratora.
— Reasumując wszystko, wypuścić Łomnickiej nie można, bo po wyjściu od nas pojechałaby prosciusieńko na Miodową, do prokuratora. To nie tak daleko. Dobrowolnie również do aktu „detinteressement” nakłonić się nie da... Więzić jej tu nie sposób, przed czem innem, jako prawdziwi filozofowie, wzdrygamy się słusznie... wobec tego pozostaje jeszcze jedno...
— Co takiego? — zawołali równocześnie.
— Skoro sama nie chce ani milczeć, ani przystąpić do naszego bractwa, wkluczymy ją przymusowo...
— Myśl, mistrzu, przednia, lecz jak?...
— Od czego „czasza zapomnienia”?
— A... a... zamruczeli tawarzysze.
Wzdrygnąłem się, lecz w tej chwili opanowałem. Rachowano bezemnie. Wszak stałem uzbroniony! Pomysł był szatański i dostosowany do podziemnej taktyki czarnego adepta. Wlać nieszczęsnej piorunujący narkotyk do gardła a później oczekiwać skutków, oczekiwać póki pod jego wpływem nie oszaleje. Po obudzeniu, gdy pozna co z nią uczyniono, albo wycofa się z walki, zgadzając na wszystko, albo... pójdzie w ślady Mary i popełni samobójstwo. Wtedy zawrą się usta milczeniem na zawsze. A ile nieświadomych podpisów wymóc łatwo, w stanie narkozy...
Zatrząsłem się ponownie i mocniej ścisnąłem rękojeść rewolweru. Mój w cieniu stojący towarzysz, o którym niemal zapomniałem, również poruszył się niespokojnie