Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

druga komórka, tonąca w pomroku. Na progu ukazała się kobieta, otulona w czarny płaszcz.
— Tu stanę... tak bezpieczniej — mówiła szybko — mamy tylko chwilę czasu... niech pan to bierze...
Podała mi niklowany rewolwer, który zauważyłem u niej, jeszcze w gabinecie staromiejskiej restauracji.
— Pani, mój wróg, daje mi broń?
— Proszę brać prędzej — wcisnęła mi go do ręki — jaki ja tam wróg... przecież to wszystko była komedja...
— Komedja? zapytałem zdumiony.
— Oczywiście! Ten drab na dole wiedział, gdzie się czarny adept znajduje i zatelefonował o naszej obecności. Wtedy on przybył, natychmiast. Na szczęście, zeszłam na dół w sam czas i spotkałam, gdy wchodził. Opowiedziałam bajeczkę, iż pana umyślnie zaciągnęłam do potrzasku. Inaczej postąpić nie mogłam. Był nieco zdziwiony, bo tego nie zamierzał, lecz uwierzył, czy udał że wierzy i wtedy... w podstępny sposób sprowadził Łomnicką... resztę pan wie...
— Co zamyśla zrobić z Reną?
— Nie wiem! on mi niezbyt ufa, widocznie zastanawiają go dorobione klucze... lecz ostateczne wyjaśnienie odkłada na później...
— Więc?
— Za chwilę ma odbyć naradę z dwoma najbliższymi przyjaciółmi, wtedy wasz los się zadecyduje... niestety mam wrażenie, że nie będzie słodki...
— Pani przewiduje?
— Wszystko jaknajgorsze... niewyłączając... et co mówić... nie poto tu przyszłam... trzeba działać...
— Jak?
— Rewolwer mój ma sześć strzałów, niestety zapasowych naboi nie mam, ale to wystarczy... ich