Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obcym gruncie, a zgładzeni u siebie, we własnych mieszkaniach...
Niewesołe retrospektywno kryminalistyczne rozważania przerwał jakiś szmer. Lecz... Czyżbym się przesłyszał? Nadsłuchiwałem. Lekki szmer powtórzył się. Było to jakby chrobotanie wielkiej myszy, lub szczura. Tylko tego brakowało, pomyślałem, miłego otrzymam współlokatora. Przyznaję, mam nieprzezwyciężony wstręt i odrazę do tych zwierząt. Jeśli gryzoń się pojawi, czem będę z nim walczył? Powchwyciłem papierośnicę, małą efektywną broń w tym wypadku, lecz tak już jest, że w razach przewidywanej walki nawet drobiazg, trzymany w ręku, napawa dziwną otuchą.
Wytężyłem słuch. Znów powtórzył się szelest. Tym razem jednak rozróżniłem, że pochodzi nie z dołu. Było to jakby lekkie drapanie od zewnątrz, paznokciem o mur. Przyłożyłem ucho, w miejscu zauważonej szczeliny i sprawdziłem, iż przypuszczenia były słuszne. Musiała ona być częścią potajemnych drzwi, gdyż poczułem chłodny wiew powietrza.
Drapanie powtórzyło się i w tejże chwili posłyszałem szept:
— Czy pan mnie słyszy?...
— Tak! — odparłem równie cicho — kto tam?
— To ja, Hanna! — brzmiał głos — czy się panu nic nie stało podczas upadku?
— Nic mi się nie stało! A pani śmie jeszcze do mnie przychodzić? — zawołałem, cały poruszony wspomnieniem niedawnej zdrady.
— Chwila cierpliwości! Zaraz wytłomaczę!
Część muru usunęła się bez szelestu, ukazując małe przejście, przez które dorosły człowiek musiał przechodzić schylając się porządnie. Z tyłu widniała