Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ta, usposabia do rozmyślań i marzeń, w takie wieczory snuli swe przepiękne opowieści E. A. Poe, E. T. A. Hofman i de Quincey.
Nagle drgnąłem. Ciszę zmąciło stukanie. W drzwiach ukazała się twarz służącego.
— Proszę pana — meldował — jakaś pani... mówi, że ma ważną sprawę...
— Co? o tej porze? — spojrzałem na zegar — była blisko dziewiąta. — A czy choć młoda i przystojna?
— Zdaje się, że tak. Tylko zapłakana.
Otrzymywać wizyty kobiet zapłakanych nie zalicza się do rzeczy najmilszych. Znacznie przyjemniej być pocieszanym przez niewiastę, niżeli ją pocieszać. Tem nie mniej, z determinacją poprawiając krawat, wymówiłem.
— Proś!
Po chwili wysmukła sylwetka zarysowała się na tle portjery.
— Czy można?
Pytać „czy można?”, gdy się jest już wewnątrz pokoju, należy do zwrotów retorycznych, to też za całą odpowiedź pochyliłem głowę, ruchem ręki zapraszając, by zajęła miejsce.
Siadła, raczej upadła na krzesło.
Nieznajoma mieć mogła lat około dwudziestu. Jasne pukle blond włosów wymykały się niesfornie z pod małego marengo kapelusika. Ciemnogranatowy „tailleur“ modelował harmonijne zarysy postaci, a rasowe nóżki przybrane w beige pończoszki i lakierki, kryły się pod siedzeniem wstydliwie.
Mój damski gość jakby chował twarz w kretowy szeroki kołnierz. Był to odruch zażenowania, nieśmiałości, może chęć zamaskowania zaczerwienionych, snać od łez, oczu. Po chwili poczęła niepewnie.
— Dziwi pana moja wizyta... o tej porze... lecz, po-