Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dobno, z uprzejmości ludzi publicznych zawsze korzystać wypada.
Słowo „publiczny“ zastosowane do mężczyzny w znaczeniu odmiennem, niźli się stosuje do białogłowy, pochlebiło mi niezmiernie. Dotychczas miałem się jedynie za autora paru książek o czarownicach i djabłach oraz za człowieka straszącego „duchami“ na odczytach. To też wyprężywszy pierś, jak się czyni w takich wypadkach, wzruszony wymruczałem.
— Ależ... pani...
— Zacznę od tego, że się przedstawię. Jestem Rena Łomnicka. Zapewne pan słyszał?
Aczkolwiek, z ręką na sercu, dotychczas o pannie Renie Łomnickiej nic nie słyszałem, nie wypadało jednak odpowiedzieć inaczej, niżeli:
— Ależ naturalnie!
— Irena Łomnicka, córka fabrykanta Łomnickiego... fabryka cukrów i czekoladek... „Czekoldom”... ten znany...
Po tej słodkiej deklaracji poczynało mi się rozjaśniać w głowie. Fabrykant Łomnicki był jednym swego czasu z zamożniejszych ludzi w Warszawie. Powiadam swego czasu, gdyż jak pamiętałem z nekrologów zmarł mniej więcej przed rokiem. Pozostał po nim bardzo znaczny majątek, tudzież dwie córki, jak fama towarzyska głosiła, panny wielce przystojne i... rozkapryszone. Tedy z jedną z przedstawicielek czekoladowego rodu miałem zaszczyt rozmawiać. Czego może chcieć odemnie? Może chce, bym za pomocą magji sprowadził jej narzeczonego, lub czekoladę zamienił na złoto? I takie propozycje już miewałem. Słuchałem uważnie, co dalej nastąpi.
— Jeżeli więc, pozwoliłam sobie pana nachodzić, to nie tylko dla tego, że wiele o panu słyszałam... nie tylko, że może dziwna historja zainteresuje pana...