Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



I.
Dziwna wizyta.

Cicho tykotał zegar. Zagłębiony w fotel w ten ponury, jesienny wieczór, nadsłuchiwałem szumu brzęczących o szyby kropli. Wokół porozrzucane leżały stare foljały. Z pożółkłych kart szła tajemna mądrość dawno zamarłych wieków, szły opowiadania dziwne, niepokojące, groźne.
Skłoniony, nie wiem jakim pociągiem, do niesamowitości, studjowałem historje tych legendarnych sekt, które ukryte w mrokach, wypełzały od czasu do czasu na światło dz enne, by ukazać szatańskim grymasem wykrzywione oblicze.
Snuły się przed moją wyobraźnią sceny lubieżnych zebrań nocnych albingensów, podczas których mężczyźni i kobiety wspólnie celebrowali obrządki nago, wyrastał przedemną straszliwy symbol Templarjuszy: — Bafomet — Kozioł potworny o piersi kobiecej, rozsiadły na ziemskim globie, widziałem, nakoniec, tajemne rytuały sabatów i czarne msze, sprawowane na aksamitnem ciele faworyty Ludwika XIV — margrabiny de Montespan.
Tak! Może istniały w ciągu wieków dziejowych te sekretne bractwa, oparte na zmysłowości i zbrodniczości ludzkiej, lecz dzisiaj?
Cicho tykotał zegar, wichura ciskała kroplami o szyby, a po głowie snuły się fantasmagorje. Taki wieczór, gdy człowiek zdaje się być odciętym od reszty świa-