Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

po kiełbasie usta otarłszy — respektuję nomina magna, cnoty antenatów w historyi jako karbuakuły błyszczące; mam weneracyą dla Sapiehów, są i Radziwiłłowie których cnocie hołd oddaję, nie uwłaczam Ogińskim, lecz wolno mi rzec, że podtenczas, gdy prywata zapanowała, nikomu już wierzyć nie można, za nikim ślepo iść. Magnatów wszystkich mam w suspicyi — bez wyjątku. Sami ścianą stanąwszy, rady sobie szukać musiémy.
Gdy to kończył Gintowt, młody, przystojny, zarumieniony mocno, pod dobrą już datą szlachcic, popatrzywszy nań, począł:
— A jakże tu, panie podkomorzy, poznać magnata i odróżnić od tego, który tylko ma gnaty?
Wszyscy śmiéchem parsknęli.
— Magnat się mieni takim szlachcicem, jako i my.
— Gdy nas za nos wziąć potrzebuje — wtrącił któś.
— Drugi szlachcic od zruinowanego magnata więcéj ma i gdzież discrimen? kędy criterium? — mówił młody szlachcic. — Ja powiadam, że i miedzy magnatami są ludzie uczciwi, a i między szlachtą znajdą się zdrajcy.
Jakoś powiódł oczyma i trafiwszy na Pawła Połubińskiego, na nim je zatrzymał. Zaczerwienił się pan Paweł.
— Do kogo pijesz? — zawołał.
— Do nożyc, co na stole sobie leżąc, gdym o niego uderzył, brzęknęły — odparł podchmielony — a kto się nożycami być przyznaje, temu placu dostoję.
W jednéj chwili Paweł skoczył, tumult się zrobił wielki i do szabel się porwano. Gintowt