Strona:Skrypt Fleminga I.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

choć mu Aurora zdala znaki dawała, i zbliżył się zwolna do cierpiącéj, poglądając na nią z politowaniem. I on téż sam niemal go był godzien, tak twarz miał jakąś osmutniałą, wyraz zniechęcenia i znużenia na niéj widoczny. Podskarbinie, która go znała dobrze, dosyć było jednego rzutu oka, ażeby poznać iż przychodził z ciężarem jakichś myśli i troską.
Rzadko się zdarzało Flemingowi, i to chyba przed jedną siostrą, zdradzać podobne usposobienie. W najcięższych razach, nawet gdy ostrzyżony i ogolony, w habicie braciszka bernardyńskiego, uciekał od konfederatów, feldmarszałek fantazyi pańskiéj, pewności i wiary w siebie nie tracił. Teraz zdawało się, że one go opuściły. Szedł, wlokąc się krokiem powolnym, stanął, popatrzył, głową skinął, i cicho siadł na stojącym naprzeciw fotelu.
Spieglowa, wejrzawszy na niego, wstała, poszła dorzucić drewko na komin, zakręciła się po salonie i, jakby sobie cóś przypomniała, wysunęła się bocznemi drzwiami nieznacznie. Musiało to być na rękę feldmarszałkowi, bo oczyma powiódł za nią i twarz mu się nieco rozpogodziła.
— Co ci jest? — zapytała słabym głosem podskarbina.
— Co mi jest? — odezwał się, przemilczawszy długo, uśmiéchając się z rodzajem politowania, głosem smutnym, różniącym się wielce od tego, którym przed chwiłą mówił do króla. — Co mi jest? Jakże ci to mam wytłumaczyć? Zrozumiész może, gdy ci powiem, że wprost od króla powracam.
Westchnąwszy, Fleming ciągnął daléj zwolna, znużony i zniechęcony:
— Kocham go, szanuję, a natury jego przero-