Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Siebie naprzód badam z téj strony. Jestże dla mnie wszystkiém ten widok, który mam dokoła z téj wyniosłości? Unosisz mię ciągle jéj wysokość? Bynajmniéj; oko moje nasyca się prędko widokiem i wpada w zobojętnienie; ledwo chwil kilka zajmuję się wysokością, wkrótce zapominam o tém; a za to budzi się inny stan wewnątrz, zaczynam czuć się lżejszym, swobodniejszym; zadowolenie wewnętrzne podnosi się we mnie, napełnia mnie całego, widzę to po moich myślach świeżych, silnych, rozległych, lotnych, po zdolności widzenia ich, schwytywania i wystawiania: dotykam tego w mojém czuciu więcéj roztopioném, więcéj rozlewającém się, pełniéj gorejącém, silniej bijącém ku górze, ku światom wyższym, ku wzniosłości niemateryalnéj: widzę w sobie płomień niemający nic spólnego z materyą, nie zależący od otaczającéj mię sfery materyalnéj. W końcu postrzegam się, że stoję duchem w obliczu nieba, że jestem w modlitwie. Cóż-to jest, o góry, owa władza którą wprowadzacie człowieka w stan podobny? Zapytanie trudne do rozstrzygnienia, a jedno z tych które pytający sam w sobie roztrzygnąć musi. Ufajmy że będzie kiedyś roztrzygnione.