Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wielki cap zachowywał się zwykle z wielką godnością i dostojeństwem i dobrze na tem wychodził, nikt bowiem nie przypuszczał, by tak poważne zwierzę mogło planować psikusa. Tym razem był jeszcze wspanialszy niż zazwyczaj. Powoli podnosił nogi, odrzucił dumnie w tył głowę, wyciągał nozdrza i pysznił się długą brodą swą i rogami. Łyskał przytem nieco niespokojnie oczyma i chwiał zadem w jedną i drugą stronę.
Ojciec sądził, że cap wraca sobie do swych kóz w podwórzu folwarcznem, przeto krzyknął do Śnieżki i dziewcząt służebnych, by mu zeszły z drogi i nie płoszyły go. Może miał cap początkowo ten zbożny zamiar, ale zmienił go widocznie w chwili mijania podjazdu plebanji. Spostrzegł, że drzwi stoją otworem, bo zapomniał je zamknąć ktoś, co ostatni wybiegł z pomocą pani domu. Uroczysty dotąd figlarz dał nagle potężnego susa i, przeskakując stopnie, wpadł do domu.
Natychmiast rzuciła się za nim cała rzesza służby, chcąc wypędzić, ale on uciekał z jednego pokoju do drugiego, wybiegł po schodach na strych, a czując i tu pogoń za sobą, wyskoczył oknem. Czyniąc to, nie zadał sobie wcale pytania, jak też daleko może być z okna do ziemi. Zwierzę to miało atoli tak niezwykłe szczęście, że trafiło właśnie w okno, znajdujące się wprost nad przydaszkiem podjazdu. Pomiędzy spadzistym dachem a ścianą frontową była