Strona:Selma Lagerlöf - Legendy Chrystusowe.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

soko w górę jak proce, rzucali ponad lampiony i wieńce z galerii na dół, gdzie padały strzaskane na płyty marmuru. Niektórzy dobywali miecza i przebijali nim serca dzieci, inni znowu roztrzaskiwali głowy ich o ściany, zanim je rzucili w nocą mroczny dziedziniec.
W pierwszej chwili po tym wypadku panowała śmiertelna cisza. Drobne ciałka leciały jeszcze w powietrze, kobiety były skamieniałe z przerażenia. Ale nagle ocknęły się nieszczęsne do zrozumienia tego, co zaszło i z przeraźliwym krzykiem rozpaczy rzuciły się na morderców.
Na galerii znajdowały się jeszcze dzieci, nie pochwytane przy pierwszym napadzie. Żołdacy upędzali się za nimi, a matki, rzucając się przed zbirami na kolana, chwytały rękami ostrza mieczów, aby śmiertelne cięcia odwrócić. Kilka kobiet, których dzieci już były zabite, czepiały się żołdaków, chwytały ich gardła i pragnęły pomścić swoje maleństwa, dławiąc ich morderców.
W dzikim tym zamieszaniu, podczas gdy straszne krzyki rozlegały się po pałacu, gdzie najokrutniejszych mordów dokonywano, żołdak, który zwykł był pełnić straż przy bramie miejskiej, stał nieruchomy na najwyższym stopniu schodów, wiodących z galerii na dół. Nie brał on udziału w walce i mordowaniu; podnosił tylko miecz i zastępował drogę kobietom, którym udało się dopaść swych dzieci, usiłującym ujść przez schody. Sam pozór jego, gdy stał tam posępny i nieubłagany,