Strona:Selma Lagerlöf - Jerozolima cz. I.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ściciela. „Ach — myśli sobie — pewnie bardzo to głupio z mojej strony, że sprzedaję go Towarzystwu akcyjnemu. Oni przecie nie zrobią tu nic innego, tylko pościnają drzewa, wyrąbią cały las a dwór podupadnie zupełnie. I będą tu znów trzęsawiska, a lasek brzozowy rozrośnie się i zabiorze pola“.
Teraz obaj doszli do młyna i tu znów stary rozglądał się ciekawie. Widział tu pługi i brony nowej konstrukcyi i przyszło mu na myśl, że dawno już pragnął sprawić sobie kosiarkę. Spoglądnął z pod oka na Gabryela, który był pięknym młodzieńcem i wyobrażał sobie, jakby to on siedząc na pięknej czerwonej maszynie, trzaskał z bicza i ścielił sobie pod stopy wysokie zboże i wyglądał jak pełen siły bohater pokonywujący wrogów.
A gdy już stał w kantorze, wciąż jeszcze zdawało mu się, że turkot maszyny dźwięczy mu w uszach. I słyszy lekkie padanie trawy i słyszy cichy świergot i pisk spłoszonego ptactwa.
A w kantorze kontrakt sprzedaży jest już zupełnie wygotowany. Układy skończone, cena oznaczona, brakuje jeszcze tylko podpisu.
Przeczytują mu kontrakt. Słyszy, że wyliczają cały jego mająrek, tyle morgów lasu, tyle roli i łąk, tyle narzędzi gospodarskich, i tyle a tyle sztuk bydła, które musi oddać kupującym. Rysy jego kamienieją. „Nie, mówi w duchu do siebie, nie, to się nigdy nie stanie“.