Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i pragnień nigdy niezadowolonych. Pamięć ich uwydatniała tem silniej tylko kontrast, zachodzący między przecierpianą przez niego nędzą a tym zamożnym widocznie człowiekiem, który miał zamiar owoce lat tych ciężkich na swoją zagarnąć własność.
— Nie wiem na razie, co z panem zrobić — mówił Dick po krótkim namyśle. — Jesteś, rzecz prosta, nikczemnym złodziejem, któregoby należało zbić uczciwie. Gotówbyś jednak umrzeć ze strachu. Otóż nie życzę sobie uśmiercić cię na miejscu, bo trup na nowem mieszkaniu szczęścia nie przynosi. Nie zamierzaj się, mój panie, na próżno zirytowałbyś się tylko.
I ręką jak stal silną a sprężystą pochwycił ramię mężczyzny, podczas gdy dłoń prawą przesunął szybko po okrągłym jego korpusie pod owym czarnym o atłasowych wyłogach tużurkiem.
— Boże Święty! — mówił równocześnie do Torpenhow’a — i taki stary głupiec ośmiela się jeszcze być złodziejem! Widziałem raz, jak darto pasy z czarnego poganiacza wielbłądów za to, że odważył się ukraść pół funta świeżych daktyli. Skóra tamtego była przynajmniej twarda, na równi z rzemieniem, używa-