Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ryszarda, nie wątpił już ani na chwilę, iż przymus, jaki on sobie zadawał, musi doprowadzić do wybuchu, do starcia.
— Przepraszam najmocniej, czy niema jednak u panów nikogo... nikogo młodszego, któryby się podjął interes ten załatwić ze mną?
— Przemawiam w imieniu Syndykatu; wobec tego więc nie widzę powodu, aby osoba trzecia...
— Zobaczysz go pan zaraz. Proszę, racz łaskawie oddać natychmiast moje szkice.
Nieznajomy pobladł lekko. Spojrzenie jego skierowało się najwpierw na Ryszarda, później na Torpenhow’a, który stał w milczeniu, plecami o mur oparty. Przedstawiciel Syndykatu nie był przyzwyczajony, aby jego eks-urzędnicy prosili o coś tonem, noszącym tak wyraźne cechy rozkazu.
— Tak, trzeba przyznać — odezwał się Torpenhow, — że wygląda to na kradzież rozmyślną, w biały dzień popełnioną... Zdaje mi się jednak, że się pan przeliczyłeś, nie biorąc w rachubę, z kim masz do czynienia. Dick, baczność! Pamiętaj, że tu nie Sudan.
Uwaga źle była zastosowaną. Zamiast bowiem uspokoić Heldara, przypomniała mu tylko długie lata włóczęgi, samotności, biedy