Strona:Rudyard Kipling - Zwodne światło.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łez, powstrzymać ich już nie mogło. Osunęła się też na krzesło, płacząc namiętnie, gwałtownie, z twarzą w dłoniach ukrytą.
— Nie mogę!... Nie mogę!... — wołała głosem rozpacznym. — Doprawdy, nie mogę... To nie moja wina... Och, jakżeż mi żal, Dick’u, ale... nie mogę!...
Heldar wyprostował się; każde słowo policzkowało go, cięło, jak uderzenie szpicrózgi. Łkanie rozlegało się dalej. Niemiłą jest świadomość, iż zawiedliśmy, w chwili próby, własne i cudze oczekiwania, — że cofnęliśmy się tchórzliwie na pierwszą myśl poświęcenia.
— Pogardzam sobą; wierzaj, Ryszardzie, że pogardzam, a jednak... to przechodzi me siły!... Dick’u, ty nie powinieneś żądać rzeczy podobnej ode mnie, nie powinieneś wymagać jej! — zawodziła żałośnie.
Podniosła głowę na chwilę, a oczy jej spotkały wypadkiem smutne, wzniesione ku niej, ociemniałe źrenice Heldar’a. Twarz jego, nieogolona, biała jak kreda, stanowczy jakiś nosiła wyraz, usta próbowały złożyć się do uśmiechu. Źrenice te jednak, źrenice szkliste, jakby duszy pozbawione, przejmowały strachem kobietę. To nie był jej Dick. Ryszard, dzielny i piękny, zniknął bezpowrotnie, pozostawiając na swem miejscu innego człowieka, który głosem przypominał go tylko.