Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Morowy chłop. Niesłychanie morowy chłop! — mówił Tertius, kręcąc wąsa i wpatrując się w ogień.
— Kiedy był w osiemdziesiątym czwartym w Egipcie — odezwał się Dzieciuch — mało brakowało, a byłby poszedł pod sąd wojenny. Jechałem z nim tym samym statkiem transportowym, taki sam nowicjusz, jak i on, tylko że po mnie to było widać, a po Stalkym nie.
— A cóż tam takiego zmalował? — pytał M’Turk, pochylając się machinalnie, aby mi poprawić przekrzywiony krawat.
— Och, nic! Jego pułkownik pozwolił mu wziąć dwudziestu Tommies i pójść na tyły kąpać się, czesać wielbłądy czy coś w tym guście, a Stalky zaawanturował się z derwiszami na piędziesiąt mil w głąb kraju. Wykonał wspaniale odwrót i ośmiu derwiszów ukatrupił. Wiedział dobrze, że nie miał prawa zapuszczać się tak daleko, wobec tego postanowił grożący mu cios uprzedzić i napisał do swego pieniącego się tymczasem z wściekłości pułkownika list, w którym się skarżył na „niedostateczne poparcie, udzielone mu w jego operacjach“. Zupełnie, jakby jeden brygadjer dał nosa drugiemu. Potem przeniósł się do sztabu generalnego.
— To — istotnie — cały — Stalky! — rzekł Ebenezar ze swego fotelu.
— Ty się może też z nim spotkałeś? — spytałem.