Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Poczciwa dusza! — mówił M’Turk, objąwszy obu ramionami głowę Beetle’a i kołysząc ją to na prawo, to na lewo do taktu starej piosenki:

Piękne usteczka... słodsze... niż wiśni lub malin miód...
Zawsze rozkoszne... zawsze... w uśmiechu przybrane cud...
Zdają się mówić... Pójdź do mnie! Całuj! O, chodź!
Cium, cium, cium, cium, cium, cium — cium-cium!

— Uważaj! Zbijesz mi latarnie! — sapał Beetle, wyrywając się z jego objęć — Co? Nie było to może wspaniałe? Nie zerykowałem ich w niesłychany sposób? Widzieliście, jak naśladowałem Kinga? O, do djabła!
Beetle nagle się zachmurzył.
— Zapomniałem o najważniejszem słowie — sprośny! Nie wiedziałem, żem o tem zapomniał. W dodatku — jedno z najulubieńszych wyrażeń Kinga!
— Nic nie szkodzi. Oni z pewnością lada chwila przyślą do nas poselstwo z prośbą, żebyśmy szkole o niczem nie wspominali — mówił M’Turk — Djabelnie im musi na tem zależeć! Biedna Szósta! Biedna stara Szósta!
— Zepsute młode świntuchy! — zaśmiał się Stalky — Co za fatalny przykład dla niewinnych chłopców o czystych duszach i wzniosłym sposobie myślenia, jak ty i ja!
A tymczasem prefekci siedzieli w pracowni Carsona, niemi z osłupienia, wpatrując się w Tulke’go, któremu się zbierało na płacz.