Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dobrze. Niech będzie! — odrzekł Stalky.
Pociągła twarz M’Turk’a zesztywniała, a powieki napół przysłoniły mu oczy; to ostatnie było hasłem do bitwy.
Ośmiu czy dziewięciu senjorów z twarzami bardzo poważnemi i surowemi zasiadło kołem w fotelach w rozpaczliwie filisterskiej pracowni Carsona. Tulke nie cieszył się wśród nich szczególniejszą popularnością, a kilku z nich, którzy już mieli do czynienia ze Stalkym i Sp. obawiali się, czy przypadkiem Carson nie zbłaźnił się. W każdym razie należało podtrzymać godność Szóstej Klasy. To też Carson odrazu wleciał na nich:
— Słuchajcie, chłopcy — ja — my — zawezwaliśmy was, żeby wam powiedzieć, że sobie trochę zanadto wobec Szóstej Klasy pozwalacie — i to nie od dziś — i — i myśmy patrzyli na to przez palce, ale dalej już znosić tego nie będziemy. Pokazuje się znowu, że dziś popołudniu, na drodze do Bideford sklęliście i zwymyślaliście Tulke’go. Otóż my pokażemy wam, że dalej tak nie pójdzie. Skończyłem.
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł Stalky — Raczysz jednak przyznać, że i my mamy jakieś prawa. Bynajmniej nie uchodzi, tylko dlatego, że przypadkiem jesteście prefektami, wrzeszczeć i ryczeć na nas, senjorów, i besztać ich, jakbyście byli dyrektorami. My nie jesteśmy mikrusami, Carson. Takie