Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Aha! Elucescebat — mówił nasz przyjaciel. Ulpian mi wystarczy, nieprawdaż? Jeśli King potrafi co zrobić z tego, jestem skończonym osłem — mówił Beetle, kiedy, wyśliznąwszy się przez okno, stanęli w dobrze znanej sobie alei na tyłach domu i rozpoczęli trzymilowy bieg do liceum. Korekta klasyków zatrzymała ich zbyt długo. Gdy wyczerpani i bez tchu, dopadli wreszcie krzaków i gazometru, w oknach liceum płonęły już światła i było co najmniej dziesięć minut po dzwonku na herbatę i apelu.
— Oj, źle z nami! — mówił zadyszany M’Turk — Założę się o szylinga, że Foxy czeka na spóźnionych pod latarnią na podwórzu. I to świństwo, bo w dodatku sam rektor pozwolił nam wyjść, a myśmy nie przyszli na czas.
— Pozwólcie mi poszukać w pełnej skarbnicy mej wiedzy — zaczął Stalky.
— Idź do licha! Nie udawaj Jorrocka. Nie moglibyśmy jakoś dopaść? — martwił się M’Turk.
— Mr. Radcliffe nie lubił butów biskupa, ale zalecał gorąco szampańskie wino i marmoladę morelową jako smar na cholewy. — Gdzie tu ten figiel, którym się popołudniu zabawiał dozorca?
Słyszeli, jak szukał czegoś poomacku w mokrej trawie. A potem stał się cud. Światła w domkach straży nadbrzeżnej zgasły; jarzące się okna Golf Clubu zniknęły, za niemi fasady dwu hoteli. W po-