Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ja myślę, że nieźle byłoby dać nogę w krzaki — zauważył Stalky — Wcale nam nie jest potrzebne, żeby G. M. Dabney Col., Sędzia Pokoju tak prędko zaczął się nami zajmować. W puszczę i cicho! Kto wie, czy ten drab nie szedł za nami, rozumiecie?
Beetle był już daleko w tunelu. Usłyszeli, jak stęknął w jakiś dziwny, niebywały sposób; rozległ się trzask gałęzi łamanych przez ciężkie jakieś ciało, przedzierające się przez krzaki.
— Mam cię, ty mały, czerwony łotrze!
Gajowy złożył się nagle i wypalił z obu luf w ich kierunku. Śrut zaszumiał w suchych łodygach dokoła nich, że aż się kurz z nich posypał, równocześnie zaś wielki lis przeleciał między nogami Stalky’ego i pomknął ku skrajowi skały.
Nie odezwali się ani słowem, póki nie znaleźli się w gąszczu, podrapani, rozczochrani, zgrzani, ale przecie niedostrzeżeni przez nikogo.
— Omal, że się nam nie dostało! — odezwał się Stalky — Przysiągłbym, że kilka śrócin przeleciało mi między włosami.
— Widziałeś go? — mówił Beetle — Mało brakowało, a byłbym na niego upadł. Ale to był ogrom! A śmierdział! Hallo, Turkey, co ci jest? Czyś ranny?
Chuda twarz M’Turk’a zrobiła się perłowo-biała; usta, zwykle napół otwarte, były mocno zaciśnięte, a oczy aż się żarzyły. Nigdy go takim nie widzieli, wyjąwszy raz w bolesnym okresie wojny domowej.