Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A czy wy wiecie, że to się równa morderstwu? — rzekł chrapliwym głosem, zgarniając ciernie z głowy.
— Kiedy nam i tak nic nie zrobił! — wtrącił Stalky — To przecie tylko szopa! No, gdzież ty idziesz?
— Idę do dworu, jeśli tu jakikolwiek jest — odpowiedział M’Turk, przedzierając się przez osty — Powiem to pułkownikowi Dabney’owi!
— Czyś zwarjował? Powie z pewnością, że się nam to słusznie należało. Zrobi na nas doniesienie. Dostaniemy publiczne lanie przed całą szkołą. Turek, nie bądź osłem! Pomyśl o nas!
— Idjoto jakiś! — zawołał M’Turk, odwróciwszy się gwałtownie — Myślisz, że mnie idzie o nas? Idzie o gajowego!
— Zwarjował! — rzekł Beetle żałośnie, idąc za nim.
W samej rzeczy, był to jakiś nowy Turkey — Turkey wyniosły, kanciasty, zadzierający nosa — za którym oni szli przez porzeczki i maliny w ogrodzie prosto ku trawnikowi, na którym stał z urzędnikiem starszy jegomość z siwizną u skroni, słuchając i klnąc zaciekle na przemiany.
— Czy pan pułkownik Dabney? — zaczął M’Turk swym nowym, chrapliwym głosem.
— Tak jest, ja, ja, a — oczy jego wędrowały po chłopcu od góry do dołu — kto — czego u djabła