Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja zawsze wiedziałem, że on wart dwudziestu takich jak my. Teraz jestem zupełnie pewny! — rzekł komendant szwadronu, szukając wzrokiem śmiałka, któryby chciał mu zaprzeczyć.
— Ale ten człowiek nie nadaje się do prowadzenia szkoły! Bates-Sahib, niech nam pan święcie przyrzeknie, że czegoś podobnego więcej już pan nie zrobi. My nie będziemy mogli spokojnie odjechać, jeśli się pan zechce tak narażać.
— Bates-Sahib, ale przecie sam jeden całemu wyższemu liceum w skórę pan nie da? — zawołał Crandall.
— Mogę patrzeć przez palce na psie figle, jak to już powiedziałem, ale nie mogę tolerować zuchwalstwa. Mason ma tu i tak ciężkie życie mimo mego poparcia. Prócz tego panowie z Golf-clubu słyszeli ich, jak śpiewali Aarona i Mojżesza. Będą na to znów skargi od rodziców eksternistów. Przyzwoitość musi być zachowana.
— W danym razie my panu pomożemy — oświadczyli goście jednogłośnie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Uczniowie wyższego liceum brali w skórę jeden po drugim, za porządkiem. Na dole na gościńcu czekały omnibusy, które miały ich zawieźć na stację, pieniądze na podróż leżały na stole, zaś oni przychodzili kolejno z bluzami, narzuconemi na ramiona.