Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech mnie szlag trafi, jeśli to prawda! — wykrzyknął M’Turk poprostu, ale z głębokiem przekonaniem. — Beetle, daj mi młotek!
— Dobrze! Ja nie jestem wcale dumny. Zdejm mi tę siatkę, co tam wisi na górze, Stalky!
— Bardzo słusznie. Ty, to składany interes! Te kundle, mikrusy, mają bardzo luksusowe upodobania. Boga mego, to ci zrobione jak wędka! Na świętego Samiwela wyglądamy zupełnie, jak Łowcy Pluskiew! A teraz słuchajcie, co wam powie wuj Stalky! Pójdziemy na motyle na nadbrzeżne skały. Mało kto tam chodzi. Ale to tura nielada. Radziłbym wam zostawić książki.
— Jeszcze czego! — rzekł Beetle stanowczo — Ani mi się śni wyrzec się swej przyjemności dla paru parszywych motyli!
— Spocisz się strasznie! To już raczej weź mego Jorrocka. Goręcej ci od niego nie będzie.
Sjrocili się wszyscy trzej, albowiem Stalky pognał ich ostrym kłusem daleko na zachód, wzdłuż skał nadbrzeżnych po pod zarosłemi żarnowcem dunami, naprzełaj przez wąwozy, pełne kolczastych krzaków. Nie zwracali najmniejszej uwagi na latające króliki ani cesarskie korony, zaś to, co Turkey mówił o geologji, w żaden sposób nie nadaje się do powtórzenia.
— Czy idziemy do Clovelly? — zapytał wreszcie zdyszany.