Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A to dlaczego? Żeby tak zaniedbywać liceum! Myśmy myśleli, że on jest w Londynie!
— Ja miałem gorączkę, rozumiecie, i wciąż go do siebie wołałem.
— Co za śmiałość! Przecie ty jesteś tylko eksternista!
— Ale on i tak przyszedł i, prawdę mówiąc, to on uratował mi życie. Jednej nocy, kiedy już miałem gardło zupełnie zatkane — byłbym zdechł, mówił lekarz — wsadzili mi w gardło jakąś rułę, a stary wyssał mi całą materję.
— A bodaj cię! Jabym tego nie zrobił!
— Doktór powiedział, że sam mógł dostać dyfterytu. Dlatego nie wrócił do liceum, ale mieszkał u nas. Doktór mówił, że gdyby nie on, tobym zdechł do dwudziestu minut.
Tu woźnica, który miał swoje rozkazy, trzasnął z bata i ruszył naprzód tak, że mało chłopców nie przejechał.
— Jak Boga kocham! — rzekł Beetle — To prawie bohaterstwo!
— Prawie?
Kolano M’Turka wjechało mu w tył i posłało go w stronę Stalky’ego, który go natychmiast tym samym sposobem odesłał.
— Powinienbyś za to wisieć!