Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na wiek chłopców — wyjąwszy specjalny rozkaz — nie miał już prawa karać ich cieleśnie. Na szczęście nie był zbyt biegłym w tej szlachetnej sztuce.
— Dziwne, o ile pragnienie przewyższa wykonanie! — rzekł Beetle, cytując Szekspira, którym ich tego półrocza karmiono.
Wróciwszy do pracowni, zabrali się do zadania.
— Masz zupełną rację, Beetle! — rzekł Stalky pieszczotliwym, ujmującym głosem — Gdyby nas stary był posłał do prefekta, dopiero byśmy zobaczyli, po czemu łokieć.
— Słuchaj-no, Stalky! — zaczął M’Turk z zimną złością — nie mamy zamiaru robić ci żadnych scen, sprawa jest na to zbyt poważna, ale wiedz sobie, że jesteś na indeksie. Pokazało się, że jesteś skończonym osłem.
— Czy ja mogłem zgadnąć, że stary nas złapie? I czego on tam chciał w tym warjackim kostjumie?
— Tylko bez wykrętów! — warknął Beetle groźnie.
— Ostatecznie, w gruncie rzeczy, to wina Stettsona starszego. Gdyby ta cholera nie była złapała dyfterytu, nie byłoby tego wszystkiego. Ale to była szopa! Jak-ci naraz stary na nas wleciał!
— Zamknij jadaczkę! Ty nie masz już nic do gadania. Nie liczysz się zupełnie! — odpowiedział Beetle — Nie masz już żadnych ostróg u swych brudnych pięt, a twoja tarcza została strzaskana.