Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podobnie, jak i inni przywódcy, Stalky zapominał z łatwością o minionych klęskach.
Przedarli się przez ociekający wodą żywopłot, dotarli do rozmokłego zagonu i usiedli na starych, zardzewiałych, żelaznych sztachetach. Cygaro żarzyło się, sypiąc iskrami saletry. Palili je po kolei ostrożnie, trzymając między wielkim i wskazującym palcem.
— Co za szczęście, że nie mieliśmy po sztuce na głowę, nieprawda? — rzekł przez zęby Stalky, drżąc.
I aby dowieść prawdziwości tych słów, w tej chwili wywnętrzył się im najzupełniej, oni zaś poszli za jego przykładem.
— A nie mówiłem? — jęczał Beetle z czołem, okrytem wielkiemi kroplami zimnego potu — Ach, Stalky, ty jesteś naprawdę kretyn.
Je jig, tu jigs, il jig. Nous jigons!
M’Turk złożył swą daninę i legł beznadziejnie na zimnem żelazie.
— Co się mogło stać temu cholerycznemu kumetowi? Beetle, nie wylałeś na niego przypadkiem atramentu?
Ale Beetle nie mógł już odpowiedzieć. Bezwładni i wyczerpani leżeli na poprzek na balaskach, których rdza czerwoną kratą odbijała się na ich płaszczach, zaś pod zlodowaciałym nosem Stalky’ego kurzył się jeszcze niedopałek cygara. A wtedy — niewiadomo skąd i jak, bo nie słyszeli nic — stanął