Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój Boże! — mówił Stalky, zdejmując czapkę z głowy po przeczytaniu paru wierszy — ależ to stary Duncan, gruby Porcus! Padł w bitwie gdzieś koło jakiegoś Kotalu czy coś podobnego. Zbierając dookoła siebie swych ludzi z najwyższem bohaterstwem. Jeszczeby też! Ciało odbito. Tem lepiej. Oni czasem ciała ćwiertują, prawda, Foxy?
— Okropnie! — odpowiedział sierżant krótko.
— Biedny, stary Porcus! Kiedy odchodził od nas, byłem jeszcze mikrusem. To ilu ich już będzie, Foxy?
— Z Mr. Duncanem dziewięciu. Jak Mr. Duncan wstąpił do naszej szkoły, nie był większy od małego Grey’a. Służył w mym dawnym pułku. Tak, tak, panie Corkran, to już dziewiąty z rzędu!
Trójka wyszła na deszcz i pomaszerowała szybkim krokiem.
— Cielcawa rzecz, jakie to może być uczucie — gdy się jest rannym i tego — mówił Stalky, kiedy brnęli przez kałuże na ścieżce — Gdzie to mogło być, Beetle?
— Gdzieś w Indjach, tam się przecie zawsze bijemy. Nie, Stalky, słuchaj, poco siadać pod żywopłotem, żeby rzygać. Do tego cholerycznie zimno, cholerycznie mokro i z pewnością nas złapią.
— Co pyskujesz? Czy wasz wuj Stalky wsypał Was kiedy?