Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A więc — do roboty, do roboty! — zaśpiewał M’Turk, wywijając kijem — Chodź-no tu, mój ty śliczny Narcyzie! Nie zakochaj się w odbiciu własnej twarzy.
— Puście go już! — zawołał ze swego kąta Campbell — Przecie on beczy!
Jak dwunastoletni mikrus zapłakał nagle Sefton z bólu, wstydu, zranionej miłości własnej i zupełnej bezsilności.
— Zrób z nimi pacem, Sefton, słyszysz? Nie dasz rady tym wściekłym djabłom.
— Ko — chany Campbell, tylko nie bądź niegrzeczny! My możemy znowu zacząć!
— Sami wiecie, że jesteście djabły! — mówił Campbell.
— Jakto? Z powodu tych paru tortur, tych samych, które wy zadawaliście Clewer’owi? — zapytał Stalky — Jak długo znęcaliście się nad nim? Całe półrocze?
— Nie zawsześmy go bili!
— Zawsze, ile razy mogliście go złapać! — odpowiedział Beetle, który siedział ze skrzyżowanemi nogami na ziemi, podczas gdy jego kij miarowo opadał na kostkę od nogi Seftona. — Niby to ja nie wiem.
— Może — może być. —
— I wyście go sami łapali! Niby to ja nie wiem! Dlatego, że on jest strasznie komiczny mały bydlak, co? Niby to ja nie wiem! No, a teraz wy jesteście