Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, więc?... Nazywają nas śmierdzielami, prawda? Moglibyśmy im tam coś podsunąć — siarkę, albo coś takiego, coby porządnie śmierdziało; pokazalibyśmy im, co to prawdziwy smród.
Beetle patrzył na Stalky’ego, który bawił się rysunkami.
— Coś coby bardzo śmierdziało! — mówił Stalky z namysłem. A naraz jego twarz rozpromieniła się — Ach, moi złoci, już mam! Smród straszliwy! Turkey! — tu skoczył na Irlandczyka — Dziś popołudniu, jak Beetle odszedł: to wystarczy.
— Pójdź na mą pierś, aniele jasny! — zaśpiewał M’Turk, poczem obaj padli sobie w objęcia i tańcząc wyśpiewywali: — Co za cudny dzień! Hurra! Hurra! To wystarczy! To wystarczy!
— Zaraz! — zawołał Beetle — Ja nie rozumiem!
— Ach, moje złotko, mamy czego nam potrzeba. Mój Arturku miły, pacholę o duszy czystej, opowiedzmy naszemu słodkiemu Reginaldowi historję zdobycia tego morowego powietrza.
— Aż po apelu. Chodźcie!
— Słuchajcie! — oświadczył im szorstko Orrin, kiedy stawali do szeregu wzdłuż długiego muru sali gimnastycznej — Uczniowie naszego domu mają dziś jeszcze jedno zgromadzenie.
— A zgromadzajcie się, przyjaciele! — odpowiedział Stalky, myśląc o czem innem.