Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dan. — A czemu pan Ryszard i brat Hugon pozwolili, by skarb ten tam leżał? I... i...
— Mniejsza o to! — rzekła grzecznie Una. — Przyjdziemy tu jeszcze nieraz, to kiedyindziej dowiemy się o wszystkiem. Czy zgoda, Puku?
— Tak jest, może innym razem — odpowiedział Puk. — Brrr! Jak zimno... i późno zresztą. Pobiegnę z wami na wyścigi do domu.
Zbiegli pędem w osłoniętą dolinę. Słońce już prawie schowało się za młynem, zwanym Cherry Clack. Na ubitej ziemi koło obór jawił się już po brzegach przymrozek, a wiatr, który ni stąd ni zowąd nadciągnął z północy, rozsnuwał coraz to większą pomrokę nad wzgórzami. Wzięli przeto nogi dobrze za pas i polecieli przez wyżółkłe pastwiska. Gdy zatrzymali się nakoniec, sapiąc i ziejąc parą własnego oddechu, zawirował za nimi kłąb zeschłych liści. Było tych liści dużo... dużo... sypały się z dębów i z głogów, i z jesionów, a tyle ich było, że ta listopadowa zamieć zdolna była zaczarować i zatrzeć w pamięci choćby tysiąc wspomnień...
Pośpieszyli więc ku strumykowi poniżej łąki, zachodząc w głowę, czemu Flora i Warjat nie zdołali dogonić lisa, który im się wymknął z dołu po wapnie.
Stary Hobden właśnie kończył robotę koło żywopłotu. Widać było jego białą koszulę, błyskającą w półmroku i słychać było chrzęst obcinanych gałązek.