Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I siadłszy na kubełku wapna, począł obmyślać fortele. Rozgłosiliśmy, że we wtorek wyjeżdżamy do Londynu, i uroczyście pożegnaliśmy wszystkich naszych przyjaciół... zwłaszcza mistrza Jana Collinsa. W lasach koło Wadhurst zboczyliśmy z drogi i przez trzęsawiska wróciliśmy do wsi. Tu ukryliśmy konie w wiklinie koło plebańskiego gruntu, a z nadejściem nocy zakradliśmy się na palcach pod kościół świętego Barnaby. Mgła stała się gęsta, a księżyc słabo przez nią przeświecał.
— Ledwom zamknął spowrotem drzwi dzwonnicy, aż tu Sebastjan runął w ciemności jak długi.
— „Do licha!“, zaklął. „Podnoś nogi wysoko i obmacuj dobrze ziemię, Hal! Przed chwilą potknąłem się o lufy armatnie!
— Zacząłem iść poomacku (w dzwonnicy było ciemno jak w studni) i naliczyłem kolejno dwadzieścia kolubryn, leżących na grochowinach... nawet nie były osłonięte!
— „A tu z mojej strony są jeszcze dwa działka mniejszego kalibru“, odzywa się Sebastjan, uderzając ręką po gładkim metalu. — „Przeznaczone są do dolnego pokładu na statku Andrzeja Bartona. Przezacny, przezacny ten Jan Collins! Więc tu jest jego składnica, jego arsenał, jego zbrojownia! Teraz to już chyba widzisz, czemu twoje krzątanie się i wścibianie wszędzie nosa wywołało djabła na gruntach Sussexu? Od kilku miesięcy przeszkadzałeś Janowi w uczciwych zajęciach kupieckich!