Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I roześmiał się, zataczając się po ziemi. Ale ponieważ o północy niezbyt ciepło bywa w ceglanej wieżycy, przeto powlekliśmy się dalej po schodach, aż tu nagle Sebastjan znowu się potknął... tym razem na krowiej skórze z rogami i ogonem.
— „Aha! Naści djable kaftan! Twój djabeł zgubił swą cielesną powłokę! Co, podobam ci się w tej nowej skórze, Halu?“... Odział się nią i począł skakać, jak szalony, w blasku księżycowym, przeciskającym się smugami przez okno. Wyglądał jak istny djabeł! Potem usiadł na schodach, waląc ogonem w jakąś deskę. Ztyłu, dalibóg, zdawał się jeszcze straszliwszy niż od przodu! Przez okno wleciała sowa i zaczęła piszczeć z przestrachu na widok jego rogów...
— „Zamykaj drzwi, jeżeli nie chcesz wpuścić djabła!“, szepnął Sebastjan. „Ale znów przekonywam się o fałszywości przysłowia, bo oto słyszę, Halu, jak otwierają się drzwi twej dzwonnicy.“
— „Przecież je zamknąłem!... Czyżby kto miał drugi klucz?“, odpowiedziałem.
— „Całe bractwo, sądząc z odgłosu kroków“, odrzekł Sebastjan, starając się wzrokiem przebić ciemności. „Cicho, cicho, Halu! Posłuchaj, jak stękają! Aha, niosą znów kilka mych kolubrynek! Powinienem być im wdzięczny! Jedna... dwie... trzy... już cztery przynieśli! Dalibóg, Andrzej zbroi się niczem admirał! Ogółem dwadzieścia cztery armaty!“
— I oto, jakby echo, doleciał nas głucho brzmiący głos Jana Collinsa: „Dwadzieścia cztery