Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gdy z tą miłą nowiną wróciłem do domu, zastałem Sebastjana zajętego bieleniem pułapu w kuchni. Czynił to dla mojej matki, którą kochał jak syn rodzony.
— „Nie martw się, mój chłopcze!“, odezwał się do mnie. „Pan Bóg, jak był, tak będzie... ale my obaj, mój Halu, jesteśmy osłami skończonymi! Oszukano nas haniebnie i tem to większy wstyd dla mnie, żeglarza, żem dotąd tego się nie domyślił. Ty musiałeś przerwać budowę dzwonnicy, bo podobno skądciś tam się pojawił jakiś djabeł, ja zaś nie mogę dostać kolubryn, ponieważ Jan Collins nie może ich odlać należycie... jednocześnie zaś Andrzej Barton, jak jastrząb, krąży koło portu Rye... W jakimże celu? Ażeby zabrać te właśnie kolubryny, na które próżno czeka nieszczęsny Cabot! I daję w zakład te ziemie, które dostanę po odkryciu nowych lądów, że wspomniane kolubryny ukrywają się w tej chwili pod dzwonnicą kościoła świętego Barnaby. To tak jasne, jak wybrzeże irlandzkie w samo południe!“
— „Ależ oni nigdy nie odważyliby się na to!“, zawołałem. „Zresztą sprzedawanie dział nieprzyjaciołom to jawna zdrada! Za to karze się szubienicą i grzywną!“
— „W każdym razie zysk ciągnie się z tego pewny i obfity!“, odrzekł Sebastjan. „Dla zysku ludzie nie lękają się nawet szubienicy. Wiem-ci coś o tem, bom sam był kiedyś kupcem. Dla honoru Bristolu musimy wszakże raz z nimi skończyć.“