Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chmur niby hufce pędzącej konnicy i widać kłęby czarnego dymu, wznoszącego się z nad kopalń i kamieniołomów. Uciążliwa droga snuje się bez końca, bez końca... wiatr poświstuje ci w pióropuszu... mijasz ołtarze, poświęcone legjonom i wodzom już zapomnianym, strzaskane posągi bogów i bohaterów oraz tysiące mogił, z poza których wyglądają ku tobie górskie lisy i zające. Upalna w lecie, a mroźna w zimie jest owa rozległa kraina, pełna złomisk skalnych i krasnych wrzosowisk. A gdy już ci się zdaje, żeś dotarł na sam koniec świata, widzisz nagle dym ciągnący się, jak zasięgnąć okiem od wschodu na zachód, a potem pod jego pokrowcem obaczysz wszędy gromadki domów, świątyń, sklepów, teatrów, koszar i śpichlerzy, porozrzucane niby kości do gry po jednej (i zawsze tylko jednej) stronie długiego, niezbyt wysokiego rzędu wieżyc, to wznoszącego się wzwyż, to opadającego, to chowającego się w załomach gruntu, to znów ukazującego się wyraziście. To właśnie ów słynny Mur!
— Ach! — westchnęły dzieci, dotąd z zapartym oddechem słuchające tego opowiadania.
— Rozumiem wasze zdumienie! — rzekł Parnezjusz. — Nawet starzy wiarusi, którzy od lat pacholęcych szli pod znakami legjonów, powiadają, że w całem cesarstwie nic nie sprawia takiego wrażenia, jak ten mur, oglądany po raz pierwszy!
— A czy to naprawdę taki mur... jak dokoła warzywnego ogrodu? — zapytał Dan.
— O nie! To ów sławny mur, o którym wam