Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oczy i obmacaj własnoręcznie!“ Mniemam, iż jemu nie był znany lęk żaden ni trwoga... Takeśmy sobie mieszkali w Pevensey’u, w małej komorze nad świetlicą.
W jakąś dżdżystą noc oznajmiono nam, iż na dole czeka na nas wysłannik króla. Byliśmy porządnie zziębnięci po długiem jeżdżeniu śród mgły w stronę Bexlei, gdzie jest miejsce dogodne do lądowania dla statków. De Aquila odpowiedział przez sługę, żeby ów człowiek albo posilił się z nami, albo zaczekał, póki nie zjemy wieczerzy. Ale w chwilę później Jaśko, stojący u wnijścia na schody, zakrzyknął, że przybysz zabrał konia i odjechał. „A bodaj go powieszono!“, krzyknął De Aquila. „Myślałby kto, że nie mam nic lepszego do roboty, jak trząść się z zimna w wielkiej świetlicy dla pierwszego lepszego chłystka, jakiego mi król przysyła. Cóż? Czy nie ostawił ni słowa wieści?“
— „Ano nic“, odrzekł Jaśko, który z De Aquilą bywał jeszcze pod Santlache, „ino coś burknął, że jeżeli stary pies już nie zdoła nauczyć się nowych sztuk, tedy już pora wyżenąć go precz z psiarni.“
— „Oho!“, rzekł De Aquila, drapiąc się w nos, „do kogóż on tak powiadał?“
— „Ano, tak niby przeważnie sam do siebie, a trochę do konia, poprawiając mu popręgę. Jam wyprowadzał go do wrót“, odrzekł Jaśko, Rakiem przezwany.
— „Jakież było jego godło?“