Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kiwał to w prawo to w lewo przed djabłem, który rzucał się nań, zgrzytając zębami. Potem mnie minął Hugon, dzierżąc miecz w lewicy, a jam się dziwił, przecz dotychczas nie wiedziałem, iż Hugon jest mańkutem. Od tej chwili nie pomnę już niczego, aż do czasu, gdym poczuł rozbryzg piany morskiej na mej twarzy. Ocknąłem się wtedy i obaczyłem, że znajdujemy się na pełnem morzu, oblanem jasnością słoneczną. Było to już dwadzieścia dni po owej bitwie!
— I cóż się stało? Czy Hugon zginął? — dopytywały się dzieci.
— Jak świat światem, nigdy rycerzom chrześcijańskim nie przyszło stawać w równie ciężkiej potrzebie, — odrzekł pan Ryszard. — Od djabła, co na mnie nacierał, wybawiła mnie strzała, którą ktoś wysłał z okrętu; zasię Thorkild z Borkumu zręcznie wymykał się napastnikowi, aż wkońcu djasek dostał się na tak niewielką odległość od okrętu, iż go nasi łucznicy mogli usiec strzałami. Ale djabeł, z którym potykał się Hugon, był przebiegły wielce i chował się za drzewami, gdzie go dosiąc nie mogła żadna strzała. Tam tedy zwarli się z sobą. Dzięki sile swego miecza i swego ramienia Hugon zdołał go wkońcu ubić. Bestyja, konając, wpiła zęby w żeleźce miecza. Pojrzyjcie-no, jakie to były zębiska!
To mówiąc, pan Ryszard znów obrócił miecz w ten sposób, by dzieci mogły obejrzeć dwa wielkie, jakby dłutkiem wykonane żłobki na obu stronach ostrza.