Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

długiemi i cienkiemi korzeniami, a pod niemi snuły się powszędy w ciemności liczne łachy wodne, szlamem i gnilizną zaległe. Tuśmy już z przed oczu stracili światłość słoneczną. Jechaliśmy krętemi cieśninami pośród drzew, a gdzie niepodobna było użyć wioseł, czepialiśmy się sękatych szorstkich korzeni i takeśmy się posuwali naprzód. Woda była cuchnąca, a wielkie, lśniące muchy gryzły nas niemiłosiernie. Rankiem i wieczorem z onych moczarów unosiła się mgła, rodząca gorączkę. Z pośród naszych wioślarzy czterej zachorowali: więceśmy ich przywiązali do burtnic, by nie rzucili się w wodę i nie zostali pożarci przez wylęgłe w owych bagniskach potwory. Żółty Człowiek leżał chory koło swego mądrego żelaza, i kręcąc głową, bełkotał coś w swej mowie. Jedynie ptak gadający czuł się dobrze. Siedział sobie na ramieniu Witty i coś ciągle pokrzykiwał, nic sobie nie robiąc z owej głuchej, złowrogiej ciemności. Tak, owej głuszy obawialiśmy się ponoć najwięcej.
Umilkł na chwilę i jął wsłuchiwać się w miłe, przyjazne szemranie strumyka.
— Gdyśmy już wkońcu stracili rachubę czasu w owych ciemnicach, pośród ciągłego chlupotania zatęchłej wody, naraz posłyszeliśmy w oddali głos jakiś, podobny głuchemu biciu w bęben. Idąc w ślad za tym głosem, dostaliśmy się na szeroką, mętną rzekę, gdzie na wykarczowanej przestrzeni stała chata, otoczona zagonami ogórków. Dziękowaliśmy Bogu, żeśmy znów obaczyli słońce. Mieszkańcy wioski powitali nas życzliwie, Witta zasię —