Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cią i ulubieńcem całej załogi okrętowej. Z każdym się znał, każdego wołał po imieniu... Człowiekowi bezżennemu nieźle było żyć na tym okręcie... z Wittą i jego pohańcami... kędyś na dalekich krańcach świata... Po wielu tygodniach przybyliśmy do onej Wielkiej Wydmy, która, jako powiadał Witta, ciągnęła się hen daleko w morze. Okrążaliśmy ją długo, aż nam się już w głowie poczęło mącić od widoku i hałasu wielkich wałów morskich, rozbijających się o piaszczyste mierzeje. Gdyśmy nakoniec dobili do lądu, znaleźliśmy tam czarnych nagich ludzi, mieszkających jako ptacy śród lasów, którzy za każdą siekierkę żelazną dawali nam wielką obfitość jaj, ziół wszelakich i owoców. Witta, rozmawiając z nimi, skrobał się w głowę, oznajmując im w ten sposób, że chce od nich dostać złota. Złotać oni nie mieli, ale znak ów rozumieli (wszyscy, którzy tam kupczą złotem, ukrywają je w gęstwinie swych włosów); przetoż wskazywali nam na dalszą połać wybrzeża. Drugą nam rzecz jakowąś jeszcze wyznawali, bijąc się w pierś zaciśniętemi pięśćmi. Był to znak złowróżbny, aleśmy jeszcze wtedy o tem nie wiedzieli.
— A cóż on oznaczał? — zapytał Dan.
— Raczcie być cierpliwi, to zaraz posłyszycie. Płynęliśmy tedy przez dni szesnaście na wschód wedle wybrzeża (czas liczyliśmy, czyniąc mieczem karby na poręczy przy sterze), ażeśmy wkońcu dotarli do onego Lasu na morzu. Drzewa tam wyrastały wprost z mulistego dna pnąc się wgórę