Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wysiądź pan u Yankee-Jima, jeżeli chcesz łowić pstrągi.
Pociąg przystanął u wejścia do wązkiej doliny, a ja wyskoczyłem prosto w objęcia Yankee-Jima, jedynego właściciela drewnianej chaty, nieograniczonej przestrzeni łąk i twórcy dwudziestu siedmiu mil kolei konnej, z której pobierał myto.
Chata — rzeka o pięćdziesiąt kroków od niej — i połyskujące szyny, znikające na zakręcie po za skałą, oto wszystko. Yankee-Jim, starzec z malowniczą powierzchownością, posiadał talent gawędziarski, któregoby mu sam Ananiasz mógł pozazdrościć. Zdawało mi się, że dotrzymam placu staremu, zabarwiając z pewnem umiarkowaniem różne kłamstwa, pozbierane w ciągu moich wędrówek. Ale Yankee-Jim znał wszystkie moje opowieści i na miejscu był zdolny opowiedzieć pięćdziesiąt lepszych. Wojował z niedźwiedziami i Indyanami, ubijał nigdy mniej niż po dwadzieścia sztuk jednych i drugich; znał okolice Yellowstone oddawna i nosił na ciele blizny od indyjskich strzał; widział Indyankę, spaloną na stosie, i upewniał, że bardzo krzyczała. Na jednym tylko punkcie mówił prawdę — o wyjątkowych zaletach rzeki Yellowstone. Upewniał, że jej wody roją się od pstrągów. I tak było rzeczywiście. Łowiłem tam pstrągi od południa do zmroku, na kamienistem łożysku, pod wierzbowemi krzakami, gdzie pełno było ropuch i wodnych wężów, pod cieniem drzew, gdzie w głębokich jamach leżały najtłuściejsze ryby; pracowałem przez całe siedem godzin. Od boków gór, z obu stron doliny, bił rozpalony żar, jaki bywa w pustyni, a suchy piasek na relsach, na którym znalazłem węża grzechotnika,