Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

głos i zaczęło śpiewać hymn do gór, a stare konisko, które się wysunęło z mroku, zaczęło badawczo dmuchać mi na kark.
Po powrocie do hotelu zastałem wielkie przygotowania na jutrzejszą uroczystość — czwartego lipca — i pijanego człowieka ze strzelbą na ramieniu, trzymającego straż na chodniku. Nie sądzę, ażeby potrzebował broni. Trzymał strzelbę, jak inni ludzie noszą laski. Pomimo to starałem się zboczyć mu z drogi i długo późno w noc przysłuchiwałem się klątwom górników i przekupniów. W każdej szynkowni leżał numer miejscowego dziennika, wmawiającego w mieszkańców Livingstonu, że ich miasto jest najpiękniejsze, najbogatsze, najbardziej postępowe na całej kuli ziemskiej, a oni sami — jego mieszkańcy — najmędrsi i najdzielniejsi w świecie; tak samo, jak w Tacomie i Portlandzie tamtejsze dzienniki przemawiały do swoich czytelników. A jednak moje zaćmione oczy widziały tylko lichą wioskę na karczunku, pełną ludzi w brudnych kołnierzykach, ludzi niezdolnych wymówić jednego zdania bez trzech przynajmniej przekleństw.
W okolicach i w samym Livingstonie dobywają się różne minerały i hodują konie, a ludzie nadają sobie takie miny, jakby hodowali archaniołów z brylantowemi skrzydłami.
Z Livingstonu do National-Park pociąg idzie rad brzegiem rzeki między górami, przez jałową, wulkaniczną okolicę. Towarzysz podróży, widząc, że z utęsknieniem przypatruję się idealnemu potokowi, szumiącemu pod kołami pociągu, powiedział mi: