Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

obłok kurzu podnosił się z zielonej przestrzeni, skopanej końskiemi kopytami, przysłaniając nieposkromione harce trzystu koni, które miały wielką ochotę przystanąć i popaść się na trawie. „Jau, jau, jau!“ wyli jeźdźcy głosem kujotów. Kolumna ruszyła kłusem, rozdzielając się, gdy spotkała na drodze wyniosłość gruntu i rozsypała się w formie wachlarza na przedmieściach Livingstonu. Rozległo się trzaskanie z bata, nowe „jau! jau!“ i tłum koński skupił się w jednę masę, która ze rżeniem, chrapaniem, parskaniem i wierzganiem — szczególnie młodzieży — potoczyła się nakształt brunatnej fali ku wyżynom podgórskim.
Byłem zaledwie o dwadzieścia kroków od przywódcy stada, szpakowatego ogiera, opiekuna licznych klaczy, zajmującego się troskliwie dobrobytem ich drobiazgu. Inne, żółtawo-białe zwierzę — poznałem odrazu, że to zły duch całego stada — zawróciło tymczasem w tył, pociągając za sobą kilkoro płochych źrebiąt. Usłyszałem tylko trzask batów, rozlegający się wśród kurzawy, poczem źrebaki zawróciły galopem, przestraszone i oburzone. Tuż za ostatniemi ze stada obaj poganiacze — o malowniczych postaciach ludzie, zdziwieni zkąd się wziąłem w tem miejscu — uchylili kapeluszy i pognali po pochyłości za końmi. Kiedy tentent ucichł, zapanowała cudowna cisza na całym stepie, ta cisza, która osiada w sercach starych myśliwych i osadników i naznacza ich piętnem, wyróżniającem od reszty współbraci. Miasto znikło w ciemnościach, i bardzo młody księżyc ukazał się nad łysym, śniegiem okrytym szczytem góry. Yellowstone, zakryte wierzbowemi zaroślami, podniosło