Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jeżdżać, i co do słupów, mających nam służyć za drogowskazy. O pół mili za miastem, mającem pięćdziesiąt tysięcy ludności, wjechaliśmy na drogę, której by się powstydziła najnędzniejsza irlandzka wioszczyna.
Potem znów sześć mil szosy dało nam ocenić wartość naszego zaprzęgu. Linia kolei biegła pomiędzy nami a rzeką, druga linia wysoko nad nami przez góry. Cała okolica zasiana była osadami, na drogach pełno farmerów, powożących wozami, a na sianie po za nimi siedziały dzieciaki z jasnemi głowami i wystraszonem spojrzeniem. Mężczyzni wogóle wyglądali pospolicie, ale kobiety były wystrojone. Tylko, że pasmanterye na sukiennym staniku niekoniecznie pasują na wozie wiozącym siano. Potem wjechaliśmy w lasy; tłukliśmy się pomiędzy opalonemi pniami, poprzez wyboje, które w zimie muszą być niezgłębionemi kałużami, wspinaliśmy się po niesłychanych spadzistościach. Nigdzie nie widziałem śladu drogi. Był to tylko jakiś trop, z którego trudno było zjechać, a jedyną sztuką było utrzymać się na nim. Kurzawa leżała na stopę grubo, a pod kurzawą trafiały się kawałki desek i pęki gałęzi, na których wózek podskakiwał w górę. Czasami miażdżyliśmy kołami paprocie, to znów w miejscu, gdzie najobficiej rosły jerzyny, zastaliśmy opuszczony cmentarzyk, ogrodzony drewnianym pokrzywionym płotem, ze smętnemi polowemi kamieniami, pochylonemi załośnie nad zielonawemi dziewannami. Potem przy odgłosie klątw i łamanych krzaków pojawiły się potężne woły, ciągnące czterdzieści stóp długą belkę. Następnie ukazała się dolina pełna pszenicznych łanów i drzew wiśniowych, gdzie zatrzymawszy się przed jednym z domów, ku-