Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

windzie do ludzi, którzy w każdej robili otwór dla wypuszczenia powietrza i zalutowywali go potem ściśle. „Najlepszy łosoś z Kolumbii“ był już gotów do sprzedaży; brakowało tylko etykiet. Uderzył mnie nietylko pośpiech roboty, ale i całe urządzenie fabryki. Wewnątrz szopy ucywilizowane, niemiłosierne maszyny, naokoło gęsto rosnące jodły, głęboka cisza i samotne góry. Statek nasz zatrzymał się tam tylko dwadzieścia minut, a przez ten czas narachowałem dwieście czterdzieści przygotowanych puszek, zrobionych z połowu ostatniej nocy, zanim wyszedłem z szopy z oślizgłą, poplamioną krwią i tłuszczem podłogą, pełnej brudnych chińskich robotników.
Powróciliśmy do Portlandu. „Kalifornia“ i ja, łaknąc łososi, a właściciel nieruchomości, z którym zapoznał nas był ajent ubezpieczeń, wyszedł na nasze spotkanie i oznajmił nam, że o piętnaście mil stąd jest miejscowość urocza Clackamas, a w niej to, czego nam potrzeba. „Kalifornia“, z fruwającemi w powietrzu połami od tużurka, popędził do stajni, gdzie były konie do najęcia, i przyprowadził zaprzągnięty wózek. Wózek był tak lekkiej budowy, że mogłem go pociągnąć jedną ręką. Koń był czysto amerykański, to jest obdarzony ludzkim prawie rozumem i łagodnością. Ktoś się odezwał, że droga do Clackamas niedobra, i ostrzegał, żebyśmy nie połamali resorów. „Portland“, patrząc na przygotowania, oznajmił, że i on pojedzie, i w cudowną pogodę wyruszyliśmy we trzech przygodni jednodniowi towarzysze. „Kalifornia“ przymocował starannie wędki do wózka, a widzowie zasypali nas wskazówkami co do tartaków, które będziemy mijali, co do brodów, przez które mamy prze-