Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

już zamknięte podczas poszukiwania mordercy. Człowiek, leżący na ziemi, kaszlał w przerażający sposób. Słyszałem jego kaszel uciekając, a jeden z jego towarzyszów zgasił światło. Schody wydawały mi się bez końca, a w dodatku nie było słychać nigdzie żadnego ruchu. Nikt za mną nie szedł, nikt nawet na mnie nie spojrzał... Nigdzie nie było śladu Meksykanina. Odnalazłem drzwi wchodowe i choć nogi uginały się podemną, wydobyłem się na chłód nocy pod osłoną mgły i deszczu. Nie śmiałem biedz, a iść wolno nie byłem w stanie. Zdobyłem się więc na rodzaj kompromisu, bo mi pozostało niejasne wspomnienie ludzkiej postaci, rzucającej cień pod latarniami ulicznemi, postaci podskakującej dziwacznie, jak gdyby w nadmiarze ukontentowania. Ale to był strach, śmiertelny strach, który wywoływał moje podrygi... Strach, spotęgowany znajomością mieszkańców Wschodu, obecnością jednego białego człowieka w trzypiętrowem zagłębieniu pod ziemią i kaszlem ranionego Chińczyka! Za nie też w świecie nie byłbym chciał zawiadamiać o tem policyi, bo wierzyłem święcie, że z Meksykaninem skończono już rachunki, zanim jeszcze ja wyszedłem na ulicę. Prócz tego, raz się stamtąd wydobywszy, nie byłbym w stanie wskazać, gdzie to było. Ucieczka moja tak gwałtowna poniosła mnie o milę od hotelu, a szczęk windy, dźwigającej moją osobę na szóste piętro do mieszkania, zadźwięczał mi w uszach, jak najsłodsza muzyka.


∗                ∗