Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o ćwierć mili przed nami, tor kolei kręcił się wężykowato, a po lewej stronie czerniła się głęboka przepaść. I tak pięliśmy się w górę, i w górę, i w górę, dopóki powietrze nie rozrzedziło się zupełnie, a utrudnione bicie wyczerpanego serca nie zaczęło wtórować stękaniu spracowanej lokomotywy. Poprzez światło i ciemności śniegowych przekopów, przerażających lochów, podpartych niedbale belkami, przedzieraliśmy się, przystając od czasu do czasu dla przepuszczenia pociągu, zjeżdżającego na dół. Jeden potworny pociąg z czterdziestu wagonów, wypełnionych rudą, prześlizgnął się obok nas, słabo podtrzymywany przez cztery lokomotywy, których hamulce szczękały chórem. Nakoniec, przyjrzawszy się połowie Ameryki, rozłożonej nakształt mapy pod nami, zatrzymaliśmy się u wejścia do najdłuższego ze wszystkich przekopów, wykutego w śniegu, na samym grzbiecie pasma gór, na wysokości dziesięciu lub jedenastu tysięcy stóp nad poziomem morza. Lokomotywy potrzebowały nabrać tchu, a podróżni chcieli zbierać kwiaty, rosnące w szczelinach. Jednej z pań puściła się krew nosem, inne rzuciły się na siedzenia, dysząc razem z dyszącemi lokomotywami, a wiatr przejmujący, jak ostrze noża, wirował u wejścia do przekopu.
Potem, wyprawiwszy naprzód lokomotywę-pilota dla zbadania drogi, zaczęliśmy spuszczać się na dół z nastawionemi hamulcami i ciągłemi krzykami, dopóki po kilku godzinach nie dostaliśmy się na równą powierzchnię, a następnie do miasta Denver, gdzie stroskany komisant wysiadł, pozostawiając mnie samego na resztę podróży do Omaha, po jednem prze-