Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i zdolny jesteś unieść wszystko! — westchnął. — Tak, wszystko. Nie dbam już, co mnie spotka; choć przyznaję, że są rzeczy niektóre cięższe do zniesienia od innych.
— Więc czekasz pan na cud — z zewnątrz. A jeśli ten cud nie nastąpi?
Musi nastąpić. Powiadam panu, że musi. Staje się to z każdym, kto ma wiarę.
Nauczyłem się od niego podczas biegu pociągu, i dziwiłem się ucząc. Ciekawe było patrzeć na tę biedną ludzką duszę, złamaną i zgnębioną po poniesionej stracie, a czerpiącą siły przeciw gwałtowności bólu w tej niezachwianej pewności, że się zabezpiecza od mąk piekielnych.
Upał był duszący. Wyjechaliśmy z pustyni i wytoczyli się na obszerne, zielone równiny Colorado. Drzemiąc niewygodnie, cały roztrzęsiony, ocknąłem się nagle pod wpływem dotkliwego zimna i huku, jakby bębnów. Pociąg się zatrzymał. Jak daleko oko sięgało, bieliła się ziemia pokryta dwustopową warstwą gradowych ziarnek, wielkości dna od kieliszka. Obok plantu leżało źrebię, a biedny kosmaty jego grzbiecik wystawiony był na nielitościwe gradowe pociski, które je zabiły. Inny koń padł ofiarą na samych relsach. Pędził szalonym galopem prosto pod pociąg, i zapadł się tylnemi nogami w dziurę pełną skrzepłej wody, pokrytej warstwą lodu. Przez chwilę uderzał przedniemi nogami o brzegi jamy, a potem padł na bok i spokojnie poddał się losowi.
Po ustaniu burzy gradowej puściliśmy się w dalszą drogę ostrożnie i utykając, po plancie, który lada chwila mógł się zapaść. Maszynista na Za-