Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dził w niego srogim nożem, wydarłszy cały urok i radość jego biednemu życiu. I podróżował on teraz ze skrzynką próbek jak oszołomiony, a oczy jego nie znajdowały przyjemności w niczem, na co patrzyły. W rozpaczy wrócił do religii — był baptystą — i opowiadał jaką w religii znajduje pociechę, opowiadał z całą szczerą swobodą, z jaką Amerykanie wyrażają się, ilekroć im się zdarza mówić o swoich najświętszych, osobistych sprawach. Po za Utah rozciągała się pustynia — rozpalona i bezpłodna. Słońce piekło dachy wagonów, kurz zasypywał okna, a wśród tej kurzawy, spiekoty i blasku, człowiek z biszkoptami wygłaszał swoje wyznanie wiary — zawierającej w sobie największy cud na świecie — natychmiastowe, nieprzewidziane, świadome zbawienie duszy, sposobem podobnym do tego, co zawróciło Świętego Pawła na drogę zbawienia.
— Trzeba „doświadczyć“ potęgi religii — powtarzał ustami drżącemi od żalu i oczyma podsiniałemi z rozpaczy po pierwszej stracie. — Trzeba „doświadczyć.“ Nie wiesz sam, dokąd idziesz i jak, ale to nadejdzie, nadejdzie, panie, jak błyskawica — odrazu; musisz tylko walczyć sam z sobą, zanim zdobędziesz tę zupełną pewność i przekonanie.
— I długo to potrwa? — zapytałem pełen szacunku i współczucia.
— Może kilka godzin. Może całe dnie. Znałem jednego człowieka, który walczył cały miesiąc, zanim duch na niego zstąpił — a zstąpić „musi.“
— A potem?
— A potem jesteś już zbawiony. Czujesz to