Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Larry... — Tam jest gotowe mydło i balia, a nie zawsze można mieć gorącą wodę za darmo.
Wspaniałym gestem wyprosił nas z namiotu, w którym sam zajął się poprawianiem jakichś niedokładności. Nie czuło się znużenia, ani odległości w tem cudownem powietrzu. Góry i doliny wydawały się tak blizkie! Zdawało mi się, że gdy wyciągnę rękę, pochwycę śniegiem pokryty szczyt góry... Nie widziałem jeszcze nigdy podobnie działajągo powietrza. Dlaczego zaś kazano nam prać chustki, jeden tylko Larry wiedział. Zdaje się, że to jakiś rodzaj religijnego obrządku. W małej dolinie, otoczonej kolorowemi skałami, płynął spokojny, brunatno-różowy strumień. Woda była gorąca, gorętsza, niż ręka mogła wytrzymać, i ona to zabarwiała różnemi kolorami kamienie.
Była tam panna z New Hampshire, jej papa, jej mama, i dama z Chicago, i reszta towarzystwa, a wszyscy pochyleni nad basenem, z mydłem w ręce. W ciągu pięciu minut nadaje on bieliźnie białość; pokładliśmy się potem na trawie i śmieli serdecznie, radując się życiem. Doznałem tego uczucia raz w Japonii, drugi raz w Kolumbii, gdy się łosoś złapał na wędkę, a „Kalifornia“ zawył z radości, i trzeci raz tu, w Yellowstone, w blasku oczu panny z New-Hampshire. Cztery małe zbiorniki miałem przy sobie; jeden miał czarną wodę (letnią), drugi czystą wodę (zimną), trzeci także czystą (gorącą), czwarty czerwoną wodę (wrzącą). Cieszyliśmy się tem jak dzieci.
— Dziś wieczorem zwiedzimy canon Yellowstone? — zapytała panienka z Hampshire.
— Czy razem? — zapytałem z kolei ja.