Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tłumił turkot kół, a dwóch żołnierzy, będących na służbie, ukazało się cichutko za nami. Dojechaliśmy do góry, zasypanej złomami mchowego agatu, a powietrze było istotnie cudowne. Dama z Chicago gdakała radośnie, zbierając kawałki agatu do woreczka. Wyprawiła mnie ze sto kroków w dół, po kawałek stłuczonej butelki, upierając się, że to agat mchowy...
— Mam taki sam w domu i tak samo błyszczy. Idź, młodzieńcze, po niego i przynieś mi...
Droga była coraz gorsza, a potem jeszcze zamieniła się w łożysko potoku, które się zrobiło bardzo kamieniste, i ujrzeliśmy małe, błotniste jezioro Maryi, wyniesione osiem do dziesięciu tysięcy stóp nad poziom morza. Ztamtąd, po trawą porosłych zboczach, bardzo stromych, zjechaliśmy pędem i wpadliśmy głową naprzód w bród rzeczny, a potem wdrapaliśmy się na skałę i znów w dół, i znów w górę, i zajechaliśmy z roztarganemi włosami do hotelu na śniadanie i wypoczynek. Właściciel, który, czy trzeba dodawać, że Irlandczyk? — ustawił namiot na pochyłości pustego wzgórza. Prowianty miał w najlichszym gatunku, ale zanim zdążyliśmy wysiąść, ujął nas w sidła złotoustej wymowy, i namiot z prostym stołem na krzyżownicach wydał się nam wspaniałym pałacem, a liche jedzenie wykwintnemi przysmaczkami. Później dopiero, po ostygnięciu wzroku, spostrzegłem się, że zapłaciłem osiem szylingów za wołowinę, grzanki i masło. Niech mu się, mimo to, szczęści, temu uprzejmemu Irlandczykowi!
— A teraz niech pan idzie wyprać swoją chustkę w gorącem źródle tam za skułą — powiedział